Myszy

Kiedyś koleżanka przywiozła z Belgii moim kotom filcową myszkę. Moje koty ją uwielbiały i spośród wielu zabawek, ta szła zawsze na pierwszy cel.
Niedawno podjęłam próbę zrobienia podobnych myszek, kupiłam kolorowy filc i wyszło takie coś.

 Kolorowe filcmyszki mają spore powodzenie u kotów, ale nie moich, niestety.

Moje wolą myszy bardziej aktywne ;)

A tak wygląda zabawa myszką futerkową ;)


Wieża

Ponieważ mieszkamy obecnie na poddaszu, to na trzy okna, dwa są dachowe, co oznacza, że koty mają do dyspozycji tylko jedno, wraz z balkonem. A, jak wiadomo, koty lubią oglądać świat przez szybę, szczególnie jeśli nie mają możliwości wychodzenia. W związku z tym, chcąc zapewnić memu towarzystwu jednocześnie więcej dostępu do świata, jak i odrobinę atrakcji w ramach lekarstwa na nudę, wpadłam na pomysł zrobienia im kartonowej wieży.
Poniżej prezentuję budowę w stanie surowym oraz po wykończeniu.
(Zdaję sobie sprawę, że zdjęcia nie są pierwszej jakości).
Miałam nadzieję, że zapewniam im też trochę więcej ruchu, ale prawda jest taka, że najchętniej penetrują wieżę wówczas, gdy sypnę do niej małe co nieco ;)

Wieża ma prawie 2 m wysokości, składa się z 8 kartonów, 4 dużych i 4 mniejszych. W sumie jest 5 kondygnacji: poddasze, 3 piętra i parter, który dzieli się na 4 pomieszczenia. Kartony są ze sobą trwale połączone, między każdym pomieszczeniem są krągłe przejścia wielkości dostosowanej do gabarytów kocich, na tyle, żeby mogły się swobodnie przemieszczać.

Polecam :) Wykonanie jest proste i prawie nic nie kosztuje, a koty mają frajdę. Tylko należy uważać, by nie były to kartony po żadnej chemii, bo mogą być toksyczne dla kotów. Oraz, aby wieża była stabilna, kartony muszą być odpowiedniej grubości. Ja wykorzystałam 3-warstwowe, dzięki czemu są bardzo wytrzymałe i nie zmieniają swojej formy pod wpływem ciężaru kotów. Dodatkowo obciążyłam dno wieży.
Oczywiście można dać się ponieść fantazji i zrobić o wiele atrakcyjniejsze obiekty, połączyć je ze sobą tunelami, etc. I wykonać ciekawsze dekoracje. Miałam zresztą taki zamysł, ale nie znalazłszy odpowiednich materiałów, straciłam w którymś momencie zapał i wieża pozostała na danym etapie.

Bastuś miałby raj, uwielbiał kartony... <3



Ciepły koc

Kupiłam futrom kocyk elektryczny, żeby miały się do czego przytulać (poza moimi kolanami) w ten jesienno-zimowy czas. Ledwo zdążyłam podłączyć celem sprawdzenia czy sprawny, one zrobiły to za mnie. ;)







Nie przeszkadzać!

Kotu we śnie. Bo odwdzięczy się o 5 rano.



Ostatnie kąpiele słoneczne

tej jesieni...




A kuku ;)

    

To zdjęcie i tak udało się zrobić fartem, bo był półmrok, a aparat musiałam unieść maksymalnie na wyciągnięcie rąk w górę, ponieważ z poziomu moich oczu, ta część wieży jest niewidoczna. No i, jak zwykle w przypadku fotografowania kotów, liczy się czas ;) Nie chcą pozować, niewdzięczniki ;) i nie ma czasu na stwarzanie warunków. Zazwyczaj to jest chwila. Przykładowo - dałam Ptyśce w kuchni małe co nieco, na sofie w pokoju Amando nagle się obudził i jak wracałam z kuchni, to miał tak cudną minę i wyraz oczu "masz coś dla mnie??", popędziłam po aparat i jak wracałam, to nawet jeszcze był na miejscu, ale jak go namierzyłam, to już była tylko pusta sofa ;)

Amando

Amando jest ze mną od 09.2011. Trafił do mnie jako (orientacyjnie) 4-5 latek.
Miał być tylko przez chwilę, ale jego były opiekun się nie odnalazł, a nowy też się nie znalazł do tej pory...

Amando, to kot cudowny.
Zjawiskowy, królewski, nieskazitelny, gołębi.
Niestety, nie należę do osób, które potrafią w ramach lekarstwa na stratę jednego, przygarnąć innego kota i na nim skupić swojej uwagi. Po śmierci miłości mojego życia, nie chciałam i nie zamierzałam już więcej żadnych kotów. W żadnym wypadku. Traf jednak chciał, że przez jakiś czas doraźnie opiekowałam się kotami KP i pewnego dnia pojawił się tam kocur. Ranny. Przez cały czas, jaki tam spędził, odmawiał jedzenia, picia i nie przejawiał jakiejkolwiek woli życia. Nie reagował nawet wzrokiem. Leżał nieruchomo w boksie, jakby czekał na śmierć. I by się pewnie niebawem doczekał, siłą rzeczy.
Jakieś niewidzialne siły kazały mi się nim zaopiekować. Czułam, że robię to wręcz wbrew własnej woli, ale musiałam, po prostu musiałam. Na początku wierzyłam, że odnajdzie się jego poprzedni opiekun, ale na nic się zdało rozwieszanie ogłoszeń. Amando tymczasem był w strasznym stanie psychicznym. Zaczynał cokolwiek jeść dopiero po większej dawce głasków, czułości i zapewnień, że jest ważny. Z czasem dzięki tej metodzie, zaczął zjadać pełne porcje. Ale tolerował wyłącznie dobre jedzenie (a jakim teraz jest łasuchem, to nawet nie wspomnę!). Nieustannie leżał nieruchomo w jednej pozycji, nie było w nim życia. Gdzieś głęboko schowany w swoim cierpieniu i sparaliżowany ze stresu. Z czasem zaczął chorować.
Po paru miesiącach, po zmianie miejsca zamieszkania, trochę się poprawiło jego funkcjonowanie. Jadł z własnej woli, zaczynał się nawet interesować zabawą. Ale to ciągle był zaszczuty, bojący się własnego cienia, kot. Zdawał się nie mieć wątpliwości tylko co do jednego - że jeśli ktoś coś od niego chce, to wyłącznie wyrządzać mu krzywdę.
Cały się kulił na widok wyciąganej do niego ręki. Niemal wszelkie gesty kierowane w jego stronę, odbierał jako przemoc. A na wszelkie żarty, reagował wycofaniem. Spędzał dużo czasu na kolanach, gdzie jedynie czuł się bezpiecznie, ale zdawał się być ciągle nieobecny.
W międzyczasie były krople Bacha, ale bezskutecznie.
Czekałam prawie rok na taki stopień jego odprężenia, który jest równoznaczny z pozycją wywalonego brzucha.
Niedługo minie dwa lata, odkąd Ami jest ze mną i jest to kot w dalszym ciągu introwertyczny, ale metamorfozę przeszedł gigantyczną. Otworzył się, rozmawia, zaczepia, daje sobie prawo do okazywania potrzeb, a jego małe postępy cieszą znacznie bardziej niż w przypadku kota bez zaburzeń.
Na tym etapie chyba zaufał mi już bezgranicznie, mogę z nim zrobić niemal wszystko, np. kiedy obcinam mu pazurki, to potrafi nieprzerwanie mruczeć, albo spać se dalej, nie zważając zupełnie, co tam przy nim majstruję. Wciąż jednak trwa proces jego przemiany, więc nie wiadomo, jaki będzie po upływie kolejnego roku.
Lubi kolana i śpi przytulony ze mną w łóżku. Jest kotem, który ma nigdy dość bliskości z człowiekiem, ale jednocześnie nie jest nachalny. Mruczenie jego, to wibracje przenikające na wskroś. Problem jest jednak taki, że ufa tylko mi, a wszelka obecność obcych wywołuje w nim stres i Amando zamyka się w sobie.
Miał iść do adopcji, ale nikt się nim nie interesuje, a jego problemy zdrowotne skutecznie zniechęcają potencjalnych. Sama nie podjęłam dotąd decyzji, żeby go zostawić, ale pewnie byłoby to dla niego najlepszym rozwiązaniem.



Ptysia

Przedstawiam moją kocią towarzyszkę, w doli i niedoli jest ze mną od 10.2007.
Ptysię wzięłam na czas leczenia, była w stanie niepozostawiającym nadziei na przeżycie. Potem miała iść do adopcji. Została.

Przyszła do mnie jako ok. półroczny podlotek wraz z inną kotką, która poszła do adopcji.
Wzięłam ją nie dlatego, że była zagłodzoną, bezdomną, brudną sierotką, choć taka właśnie była, ale dlatego, że była kotką chorą. Okazało się, że jest ranna, a weterynarze nie dawali jej szans na przeżycie nocy. Przeżyła i do dziś ma się dobrze.
Jest kochaną kotką, bardzo uroczą i pełną słodyczy. Bardzo delikatna, łagodna, wrażliwa, śmieszna. Jedni nazywają ją Lady, inni Księżniczką.
Uwielbia kontakt z dziećmi.
Gaduła. Ciągle coś gada i to w najbardziej uroczych tonacjach, jakie można sobie wyobrazić.
Na śniadania budzi mnie, czule liżąc po twarzy, a kiedy to nie skutkuje, stosuje bardziej skuteczne metody.
Na dźwięk szczotki, wybudza się z najgłębszego nawet snu. Szczotka, to jej narkotyk.
Uwielbia klepanie po zadku. ;)
Łasuch, jak każdy u mnie kot.
Nieopanowana, kiedy się czegoś boi, wpada w straszną panikę.
Podczas, gdy mieszkaliśmy na wsi, a pozostała szajka, znająca już wolność, zwiedzała ogród, Ptysia przełamywała swoje pierwsze bariery. Niezwykle pociągający wielki świat, znany dotąd zza okna i jednoczesny lęk przed tyloma bodźcami. Niepokoiłam się, czy da sobie radę. W końcu postanowiłam otworzyć drzwi na oścież i obserwować z tarasu przed domem. Ptysia na początku obserwowała świat wyłącznie z progu i toczyła wewnętrzną walkę, by z czasem zacząć się przełamywać. Pierwsze kilka kroków i dyla z powrotem do domu - tam, gdzie na pewno bezpiecznie. I po chwili kolejne próby. Wielka ekscytacja.
Radość sięgnęła zenitu, kiedy wreszcie zdołała przełamać barierę. To było tak przepełnione radością bieganie galopem po ogrodzie, zataczanie kół, wbieganie na drzewa, ganianie się z Alabastrem... Jakby odkryła raj!  Nigdy nie zapomnę tego widoku. Bezcenne.
W naturze obudziła się w niej też silna terytorialność, bo przeganiała obce koty z ogrodu i systematycznie znaczyła cały teren tak, że dorównywała niekastrowanym kocurom, co zdarza się bardzo rzadko wśród kotek, a już szczególnie sterylizowanych.
Po śmierci Alabastra musieliśmy wrócić do bloku, w związku z czym dużo negatywnych zmian spowodowało, że Ptyśka straciła swoją dawną radość i energię. Bardzo tęskni za Alabastrem, na dźwięk jego imienia nadal szeroko otwiera oczy. Tęskni równie bardzo za wolnością.
Na początku nie chciała akceptować obecności Amanda, a teraz, myślę, że chętnie by zawarła przyjaźń, gdyby tylko na to pozwolił.
Bardzo się z Ptysią kochamy i boleję, że nie mogę zapewnić jej lepszego życia (przynajmniej obecnie).





Kocie piękno nie ogranicza się do urody.